Zapraszam do mojego wideo, w którym będzie o tym, jak sobie spuszczam wpiernicz.

Jest 18. Z bólem głowy wychodzę z pracy. Wpycham się w korki i po drodze do domu zahaczam o miejscowość Gassy. W okolicy porzucam samochód i realizuje plan, którego podczas rozgrzewki zaczynam powoli żałować. Chcę sobie zrobić mentalny detoks, a to oznacza 40 kilometrów na czas, pomimo zmęczenia po całym dniu na nogach.

Znowu zaczynam samego siebie od razu tłumaczyć i usprawiedliwiać. Wiem, że jeśli nie zrobię planu to będę na siebie zły, albo przyznam się do porażki, walkowera, białej flagi przyczepionej do tego niebieskiego kasku Abus Gamechanger. Do tego dochodzi demotywujący wiatr 26 km/h i tylko sobie wmawiam, że na pewno źle mi pójdzie i nie zobaczę progresu.

Jeśli to wideo było dla Ciebie przydatne, a chcesz wesprzeć moją działalność to zapraszam do mojego sklepu na https://www.prawie.pro oraz Instagram: https://www.instagram.com/prawie_pro/

Z drugiej strony wiem, że jak tylko skoncentruje się na daniu z siebie wszystkiego to od razu przestanie boleć głowa, a pod kaskiem zapanuje pustka. Dobrze, niech się dzieje. Po 6 kilometrach odpalam przycisk start i rozpoczynam improwizację. 40 kilometrów to dziwny dystans i przyznam szczerze, że robię go jedynie z sentymentu, a nie chęci przygotowywania się do jakiegoś konkretnego startu. Po prostu te 4 dychy od zawsze były dla mnie takim optimum. 3 lata temu zajmowało mi to 1.5 godziny, dziś jest trochę lepiej, ale nie będę zapeszać i wywierać na sobie dodatkowej presji, bo ona mnie stresuje. Po prostu raz na jakiś czas robię sobie taką próbę, badam formę, jednak niczego nie analizuję na bieżąco. Nie za bardzo zwracam uwagi na moc, ani prędkość siedząc teraz na rowerze. Po prostu jadę tyle, ile akurat dzisiaj jestem w stanie, początkowo dając sobie pewien margines na ewentualnie późniejsze dokręcanie (oby!).

Już po pierwszych pięciu kilometrach wiem, że to nie jest chyba mój dzień. Jestem zmęczony, ale bardziej całym dniem, niż bieżącym cyklem treningowym. Tętno trochę zbyt szybko podskoczyło do 150. Może nie za dobrze się rozgrzałem? Może to wina ciepła? A może po prostu za mocno znów zaczynam?

W międzyczasie w głowie rodzi mi się plan trasy po jakiej będę się wyżywać. Skoro wieje to najbardziej sprawiedliwa będzie jazda po kwadracie. Co prawda po drodze będzie na każdej rundzie kilka skrzyżowań, ale może to lepiej, bo będę prowokowany do tego, żeby od czasu do czasu wstawać z siodła i pedałować na stojąco.

Automatycznie pojawia się myśl, no ale co ze średnią? Prawdę mówiąc oduczam się na nią patrzeć nawet podczas tego typu treningu, którego celem jest jedynie odstresowanie się i przelanie całego stresu wraz z potem na ramę. Będzie jaka ma być, wkładam tyle watów ile dam rady i zapominam o reszcie. Dlatego na przykład zdarza mi się jechać 39 km/h, co na żywo jest przerażającym widokiem, bo drażni mnie ten brak czwórki z przodu. Jednak nawet jakbym chciał to pewnie ten jeden dodatkowy km okupiony byłby niewspółmiernym wysiłkiem do chwilowego efektu. Może za rok będzie mi to przychodziło o wiele łatwiej jak będę posłusznie wykonywać treningi interwałowe powyżej 280 W. Na takim dystansie jak tutaj zazwyczaj wychodzi mi średnia moc w okolicach 255 W. To i tak lepiej niż w ubiegłym sezonie. Dlatego chylę czoła zimowemu Zwiftowi, bo bardzo mi pomógł patrząc po liczbach.

Nie mniej wbrew pozorom i tego co teraz widzicie czuję się naprawdę słabo. Chodzi mi o motywację i to takie odliczanie kilometrów do końca. Na szczęście bliżej środka wyzwania jakoś głowa przestała narzekać, nawet jadać pod tej cholerny wiatr. Znowu utwierdzam się w przekonaniu, że im gorszy dzień, im więcej stresu w życiu i pracy, tym bardziej powinno się wziąć i to wyjeździć. Po prostu wsiąść, wyłączyć mental i włączyć nogi. Jechać tak, aby piekło, aby spuścić sobie wpierdziel. Wyżyć się i odreagować. Bez względu na to ile dziś jesteś w stanie wykręcić. Nieważne czy będę trzymać te 250 watów czy konkretną średnią. Najważniejsza dzisiaj jest głowa, a reszta wyjdzie jak wyjdzie.

Skupiam się tylko na równym i mocnym pedałowaniu. W te 25 kilometrów tak mi się poprawiło, że aż doszedłem do wniosku, że spontanicznie zmienię trasę i uzupełnię tę próbę czasową o hopkę i jeszcze bardziej sobie to utrudnię. Tętno powyżej 168 już jest dla mnie naprawdę mało komfortowe, ale właśnie w takich chwilach organizm produkuje najwięcej endorfin.

Okupione to jest niestety chwilowym ograniczeniem ilości dostępnego w nogach prądu i mięśnie trochę zaczynają narzekać. Dlatego odrobinę odpuszczam, dlatego przez następne 5 kilometrów widać obcięcie watów. Jednak na 35 kilometrze jakby coś we mnie znów przeskakuje i włącza się siła walki. Pomaga mi też fakt, że właśnie ciągnę na kole innego kolarza, dlatego, aby nie robić wstydu dobijam do 40 km/h i zaczynam się skupiać na pilnowaniu prędkości, którą jeszcze pół godziny temu miałem w poważaniu. Już teraz wiem co w kolarstwie kocham najbardziej. Właśnie tę prędkość. Przewrotność mojej głowy i nóg. To, że można sobie stawiać różne cele i być w takich chwilach naprawdę szczęśliwym. Jestem naćpany endorfinami, a jeszcze godzinę temu byłem zdołowany i bolała mnie głowa. Dlatego warto walczyć ze sobą i swoim lenistwem i przede wszystkim trzeba wierzyć w siebie. Uświadomić fakt, że większość ograniczeń to kwestia głowy, nie nóg i z odpowiednim nastawieniem można sprawić cuda. Jeśli nie dziś to jutro, albo za rok. Powoli i konsekwentnie.

Moim marzeniem jest zrobienie 40 w godzinę. To jest postanowienie, które jest u mnie aktualne od momentu rozpakowania pierwszej szosy z pudełka. Wtedy ledwo byłem w stanie utrzymać 31 kilometrów na płaskim bez wiatru. Jednak w tym roku pewnie też nie uda się złamać 60 minut, bo zabrakło mi ich aż 4 i 50 sekund. Mimo to jestem bardzo zadowolony i szczęśliwy. Nie z wyników, choć one często też dają mi ogromna, ogromną radość. Teraz jestem jak dziecko. Cały zalany potem, mam na sobie grubą warstwę soli i piasku. Jednak nie boli mnie głowa, nie marudzę sam do siebie, nie czuję już mentalnego zmęczenia. Nagle średni dzień odmienił się w naprawdę zajebisty. Mój łeb został przewietrzony.

Chowam rower do bagażnika, idę jeść i spać jak dziecko, bo taki wysiłek sprawia, że zasypiacie bez najmniejszego problemu, jak niemowlak, a rano budzicie się pełni sił.

Dużo więcej w wideo, do którego obejrzenia serdecznie zapraszam.

Prawie.PRO Made in Poland

(43) 129,99 
?
Druga para -9%
(5) 0,00 
?
-5%
(29) 339,00 

Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 339,00 

?
PRO
(3) 395,59 
?
-17%
Druga para -9%
(2) 49,99 
?
(19) 369,00 
?
(19) 319,99 
?
-11%
First minute
(7) 1599,00 

Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 1599,00 

(99) 379,99 
?

YouTube Prawie.PROWszystie filmy

Poznaj kolekcję Prawie.PRO

Przeczytaj również:

One thought on “Spuszczam sobie wpie… Mój ulubiony rodzaj treningu. 40 km na czas dla odreagowania.

  1. Robert says:

    co tak wolno
    hi hi hi
    a w triatlonie 30 miejsce albo inaczej 30 wyprzedzonych z 60 na 30 to jest dopiero coś. Dla wielu z nas amatorów taki rezultat to błagalne łał.
    A spec wykazał się wielkim sercem dla swych użytkowników

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *